sobota, 15 listopada 2014

rzecz o zupie

Wszem i wobec już wiadomo, że ja zup gotować nie lubię. Nie lubię i nie umiem. Tzn tak twierdzę, że nie umiem. Z jedzeniem przeze mnie zup też podobnie - nie ma, to nie jem. Brak zup w niczym mi nie przeszkadza. W domu mam dwóch pożeraczy zup więc sprawa to śliska jest. Od zawsze najlepsze zupy pod słońcem gotuje moja Mama i nigdy nie próbowałam odebrać jej podium. Toteż nie protestuję, gdy zupy dla nas gotuje Mama, chłopcy pożerają, no to i ja czasem jakąś wysiorbię. Mam kilka ulubionych i to mi wystarcza. 

Potomek za zupę dałby się pokroić. Swój bunt związany z brakiem stałej dostawy zupy w domu wyraża w nader wyrafinowany sposób. Oznajmia komu się da, że mami zup gotować nie umie a to przecież takie proste. Doszło nawet do tego, że w akcie desperacji rzekł raz do mnie trzymając się pod boki: "Mami, biezesz garnek, wlewas wodę, wrzucasz mienso, jazyny i gotowe!" 

Nie przekonał mnie :D Co więcej, pod naciskiem stałam się jeszcze bardziej oporna. 

Sprawa dotarła do teściów. Zaczęłam dostawać roboty kuchenne, przepisy na żurek, pogadanki na temat. Bez skutku. W akcie desperacji Potomek przez 3 tygodnie będąc u dziadków na wakacjach jadał zupy 3 razy dziennie. O czym mi skrzętnie każdy po kolei uprzejmnie donosił. 

W końcu mader yn loł przyjechała, przywiozła ze Śląska składniki na żurek (zakwas w butelce, marchewkę, pietruszkę, kiełbasę, ziemniaki, tonę majeranku, sól, pieprz - na mój pytający wzrok odpowiedziała "nie wiedziałam czy będziesz miała w domu...") i podjęła próbę edukacji. Znów daremnie. Półtora roku później misja zupa doczekała się reaktywacji, tym razem okazało się, że ja z tej misji jestem wykluczona, a uczyć się miał Małż :D Jakiż on był przeszczęśliwy! :D Ponieważ zanosiło się na długie szkolenie, postanowiłam opuścić kursanta i nauczyciela i udałam się na zakupy. Wróciłam po 3 godzinach sądząc, że już będzie zupa na stole, toteż ogromne było moje zdziwienie gdy się okazało, że zupa dopiero się tworzy ale już są jej hektolitry, kuchnia przypomina pole bitwy, ilość obierek od warzyw powala na kolana, a Małż z jedynym w swoim rodzaju niezapomnianym wyrazem twarzy nerwowo kręci się między kuchenką a robotem kuchennym obierając i szatkując kolejne warzywa, plamiąc sokiem warzywnym dziewiczy biały robot kuchenny. Rozbawiona byłam. Ponieważ jam ta synowa leniwa i do tego pyskata, co to miewa własne zdanie, zapytałam czy nie prościej byłoby kupić mrożoną włoszczyznę pokrojoną w słupki i jednym ruchem wrzucić to do gara. Lodowaty wzrok zrobił ze mnie mrożonkę, więc wycofałam się z MOJEJ kuchni i polazłam myć schody. Bo to sobota była. A w sobotę się myje schody. I gotuje zupę. Jarzynową. Dla armii. Coś jeszcze usłyszałam o pokorze, bo druga prawie-synowa taka cicha i pokorna jest. Zawsze się wtedy pocieszam, że może ta pokora bierze się z tego, że ona ani słowa po polsku nie umie, no ale nie wiem, nie wiem.. :D 

Dziś na targu kupiłam dynię. I tu muszę dodać, że robiona przeze mnie zupa dyniowa (TAK! Czasem naprawdę gotuję zupę, gdy mam składniki, które mnie inspirują! I gdy otrzymuję aksamitny gęsty krem w kolorach ochry/szafranu) jest rewelacyjna i robi furorę za każdym razem. Przygotowanie tej zupy jest proste jak budowa cepa, najtrudniej w tym wszystkim jest obrać dynię. Więc po prostu wróciłam do domu i ugotowałam zupę. 

Potomek wysiorbał dwa talerze i na kolację trzeci, po czy zakomunikował uszczęśliwiony wszem i wobec:

"Tatuś, mami sama ugotowała po raz pierwszy w życiu ZUPĘ!"

Rozważam wysłanie zupy na Śląsk ;)




1 komentarz: