piątek, 19 grudnia 2014

positive vibrations

Niedawno mieliśmy okazję brać udział w niezwykle ciekawym wydarzeniu. Wraz z chłopakami z Audiofeels nagraliśmy świąteczny utwór, bawiąc się przy tym wprost wybornie! ;) dużo śmiechu było i jeszcze więcej grzanego wina (za dużo!) :D 

Ladies and gentlemen, here is the Voice of Genesis :)

www.youtube.com/watch?v=P3-8SWNfEPY

sobota, 6 grudnia 2014

Nać

Dawno dawno temu, za siedmioma górami,  za siedmioma lasami, w czasach mego dzieciństwa - miałam Dziadków. Starsi oni mocno już byli gdy ja się na świecie pojawiłam, więc tym samym krótko ich miałam. Kiedy stałam się istotą bardziej rozumną i najbardziej można byłoby skorzystać z ich mądrości, to ich już nie było.
Z tej przeżytej bardziej świadomie części życia pamiętam to, że wymagali potem już ciągłej opieki i siłą rzeczy kontakt był z nimi już utrudniony. Oprócz zajmującej się nimi rodziny potrzebna była dodatkowa osoba. 
W któreś wakacje pojawiła się świeżo upieczona studentka prawa, która przed podjeciem studiów w Poznaniu chciała troszkę grosza zarobić. Agnieszka była osobą z polecenia, bardzo miłą i skromną dziewczyną. Pochodziła spod Jarocina. Ja wówczas byłam na etapie zabawy w sklep, organizowania sobie zajęć na schodach w domu Dziadków (bo zawsze marzyłam o własnych schodach w domu) i każdego chciałam do moich pomysłów włączać. Spędzając wiele czasu z moją mamą u nich, namawiłam Agnieszkę na wspólne zabawy, gdzie ja sprzedawałam nać pietruszki i ziemniaki, a ona to kupowała. Musiała mieć dużo cierpliwości do mnie i moich idei ;)

A studentką była ni mniej ni więcej tylko Agnieszka Pachciarz.

Agnieszka Pachciarz kupowała ode mnie za fikcyjne pieniądze (wycięte z papieru) nać pietruszki w wymyślonym na poczekaniu warzywniaku, utworzonym na półpiętrze domu moich Dziadków :D

sobota, 15 listopada 2014

rzecz o zupie

Wszem i wobec już wiadomo, że ja zup gotować nie lubię. Nie lubię i nie umiem. Tzn tak twierdzę, że nie umiem. Z jedzeniem przeze mnie zup też podobnie - nie ma, to nie jem. Brak zup w niczym mi nie przeszkadza. W domu mam dwóch pożeraczy zup więc sprawa to śliska jest. Od zawsze najlepsze zupy pod słońcem gotuje moja Mama i nigdy nie próbowałam odebrać jej podium. Toteż nie protestuję, gdy zupy dla nas gotuje Mama, chłopcy pożerają, no to i ja czasem jakąś wysiorbię. Mam kilka ulubionych i to mi wystarcza. 

Potomek za zupę dałby się pokroić. Swój bunt związany z brakiem stałej dostawy zupy w domu wyraża w nader wyrafinowany sposób. Oznajmia komu się da, że mami zup gotować nie umie a to przecież takie proste. Doszło nawet do tego, że w akcie desperacji rzekł raz do mnie trzymając się pod boki: "Mami, biezesz garnek, wlewas wodę, wrzucasz mienso, jazyny i gotowe!" 

Nie przekonał mnie :D Co więcej, pod naciskiem stałam się jeszcze bardziej oporna. 

Sprawa dotarła do teściów. Zaczęłam dostawać roboty kuchenne, przepisy na żurek, pogadanki na temat. Bez skutku. W akcie desperacji Potomek przez 3 tygodnie będąc u dziadków na wakacjach jadał zupy 3 razy dziennie. O czym mi skrzętnie każdy po kolei uprzejmnie donosił. 

W końcu mader yn loł przyjechała, przywiozła ze Śląska składniki na żurek (zakwas w butelce, marchewkę, pietruszkę, kiełbasę, ziemniaki, tonę majeranku, sól, pieprz - na mój pytający wzrok odpowiedziała "nie wiedziałam czy będziesz miała w domu...") i podjęła próbę edukacji. Znów daremnie. Półtora roku później misja zupa doczekała się reaktywacji, tym razem okazało się, że ja z tej misji jestem wykluczona, a uczyć się miał Małż :D Jakiż on był przeszczęśliwy! :D Ponieważ zanosiło się na długie szkolenie, postanowiłam opuścić kursanta i nauczyciela i udałam się na zakupy. Wróciłam po 3 godzinach sądząc, że już będzie zupa na stole, toteż ogromne było moje zdziwienie gdy się okazało, że zupa dopiero się tworzy ale już są jej hektolitry, kuchnia przypomina pole bitwy, ilość obierek od warzyw powala na kolana, a Małż z jedynym w swoim rodzaju niezapomnianym wyrazem twarzy nerwowo kręci się między kuchenką a robotem kuchennym obierając i szatkując kolejne warzywa, plamiąc sokiem warzywnym dziewiczy biały robot kuchenny. Rozbawiona byłam. Ponieważ jam ta synowa leniwa i do tego pyskata, co to miewa własne zdanie, zapytałam czy nie prościej byłoby kupić mrożoną włoszczyznę pokrojoną w słupki i jednym ruchem wrzucić to do gara. Lodowaty wzrok zrobił ze mnie mrożonkę, więc wycofałam się z MOJEJ kuchni i polazłam myć schody. Bo to sobota była. A w sobotę się myje schody. I gotuje zupę. Jarzynową. Dla armii. Coś jeszcze usłyszałam o pokorze, bo druga prawie-synowa taka cicha i pokorna jest. Zawsze się wtedy pocieszam, że może ta pokora bierze się z tego, że ona ani słowa po polsku nie umie, no ale nie wiem, nie wiem.. :D 

Dziś na targu kupiłam dynię. I tu muszę dodać, że robiona przeze mnie zupa dyniowa (TAK! Czasem naprawdę gotuję zupę, gdy mam składniki, które mnie inspirują! I gdy otrzymuję aksamitny gęsty krem w kolorach ochry/szafranu) jest rewelacyjna i robi furorę za każdym razem. Przygotowanie tej zupy jest proste jak budowa cepa, najtrudniej w tym wszystkim jest obrać dynię. Więc po prostu wróciłam do domu i ugotowałam zupę. 

Potomek wysiorbał dwa talerze i na kolację trzeci, po czy zakomunikował uszczęśliwiony wszem i wobec:

"Tatuś, mami sama ugotowała po raz pierwszy w życiu ZUPĘ!"

Rozważam wysłanie zupy na Śląsk ;)




niedziela, 5 października 2014

model

Piątkowe popołudnie zimą. Mał-żona marzy o powrocie do domu i spokojnym wieczorze z kieliszkiem wina po relaksującej kąpieli. Małż ma inne plany. Nie wiedzieć czemu stwierdził, że właśnie w owe piątkowe popołudnie Junior MUSI stać się posiadaczem modelu samolotu do sklejenia. Sic! Przytargał Potomka pociągiem do miasta stołecznego w wielkopolskiem i obwieścił, że będą w największym sklepie z zabawkami w nowopowstałej naonczas galerii na dworcu. Czyli że ja mam kończyć mój arbajt i się do nich przeflancować. Do tej galerii od początku już miałam dość ambiwalnetny stosunek i nie zapałałam zachwytem po pierwszej wizycie tamże, no ale cóż. Małż każe, Mał-żona musi.

Oczywistym było, że nie było zasięgu telefonicznego w tym molochu, więc przez pół godziny szukaliśmy się pomiędzy zabawkami. Najpierw znalazłam Juniora, wpół przytomnego z emocji, przed regałem pełnym przenajobrzydliwszych dino-broncho-pterygo-steko-rzygo-zaurów, tuż obok regału z 20-oma najróżniejszymi figurkami Maxa Steel'a o urodzie podobnej do owych rzygo-zaurów. Oczywiście piszczał, że on to musi mieć i w ogóle jak nie to będzie ryczał. Doprowadziłam Juniora do stanu używalności, przeczyściłam w mózgu, przetarłam klineksem i ruszyłam na poszukiwanie Małża, ciągnąc za sobą chlipiącego Szkarłupnia, na plecach mając tygodniowy bagaż z arbajtu i codzienną walkę z betonowym enefzet, a na nogach niemałe botki na obcasie. Małża zlokalizowałam szybko, głupia gęś nie jestem, wystarczyło zlokalizować modele do sklejania. Stan emocjonalny Małża był tożsamy ze stanem Juniora przed rzygozaurem. Małż począł tłumaczyć, jakie to żywe zainteresowanie wykazuje 4-letni Potomek modelami samolotów do sklejania i że ten właśnie koniecznie model muszą nabyć drogą kupna. Co mogło to mi opadło, model kosztował bowiem 150zł, więc uświadomiłam Małża że sufit mu na łeb spadł i że na pierwszy raz - skoro twierdzi że Potomek bez modelu dalej żyć nie może - najzupełniej wystarczy IM model spitfire'a ze sklejki za 20zł, też do samodzielnego złożenia. Tak samo pierdyknie w drzewo, więc 130zł zostanie w kieszeni:D 

Jakimś cudem podziałało. Nabyliśmy model i wielce uradowani, z chlipiącym Potomkiem pod moją pachą bez maksa stila pod jego pachą i ze spitfire'em pod małżową pachą wyruszyliśmy w poszukiwaniu miejsca gdzie można coś zjeść. Ale najpierw ofkors siku! Now, natychmiast. Tu i teraz. No to ja lecę z Potomkiem (Małż był mało przydatny, bo przeżywał samolot z dykty) 5 km w jedną stronę, aby tuż przed WC usłyszeć cieniutki głosik "Mami, już nie musimy się spieszyć, już zrobiłem..." Więc spacerowym już kroczkiem dotarliśmy do wc, rozwiewając po drodze wątpliwości Potomka czy do damskiej czy do męskiej, a ponieważ mikcja już nastąpiła, zatem upchałam w potomkowe majtochy chusteczki higieniczne - bo to zima była, i udaliśmy się 5km w drogę powrotną, do pozostawionego przy jakiejś witrynie Małża. Z samolotem. Dalej przemierzyliśmy chyba z 10km korytarzami szukając czegoś zjadliwego, chusteczki w majtach Potomka sprawiły że Potomek odzyskał głos i darł się że głodny, jednocześnie negował każdą kolejną propozycję, w końcu w akcie desperacji wybór padł na jedną z sieciówek. Zamówiliśmy dwa dania dla nas + porcję dziecięcą no i sok. Szkarłupień po dwóch kęsach stwierdził, że już się najadł, zamaszystym ruchem sięgnął po sok, wylewając zawartość szklanki na siebie. Oczywiście darł się że mokro, że zimno (bo to zima była) i że pić mu się chce, i że my niedobrzy bo mu żałujemy. Trzeba było zwinąć się z lokalu przed kolejną akcją szkarłupniową i poszukać jakiegoś sklepu z koszulkami w rozmiarze juniorowym, bo to zima była. A droga do domu jeszcze spora. Kolejne 5km dalej objawił się nam sklep z ciuchami, koszulki naturalmente od 50zł wzwyż, Szkarłupień odzyskał na nowo rezon i zaczął wybrzydzać, od razu został wyprostowany, no i z koszulką wybraną stanęłam do kasy. Niezwykle irytującym było to, że kolejka była przede mną i za mną do kasy spora, obsługa poruszała się w tempie żółwia po środkach nasennych, a w powietrzu wisiał kolejny cymes. Szarpanie za mój rękaw przez Potomka i cichutkie, ale jakże przeszywające powietrze i mój wyostrzony na niektóre słowa słuch: "Mami, kupkę mi się chce". Sytuacja była - można rzec - nomen omen gówniana. Ok, jam z Wielkopolski, zatem pozbierałam myśli, oszacowałam wszystkie możliwości i zadzwoniłam do Małża. Ale nie mogło być tak pięknie, no bo przecież zasięgu nie było. Co 20 słowo wykrzyczane do telefonu zostało przekazane do odbiorcy, o kupie zdążyła już się dowiedzieć cała kolejka OPRÓCZ Małża, Junior zmieniał kolory z zielonego na blady potem czerwony i niebieski, a ja pertraktowałam z kolejkowiczami, którzy na szczęście zrozumieli powagę sytuacji i przepuścili nas celem uiszczenia opłaty za suchą koszulkę w kolorze navy. Następnie dobiegliśmy do znanego już nam wc, przed drzwiami podpadło mi to że Potomek dziwnie się rozluźnił, powód jednakowoż był prozaiczny i jakże oczywisty - kupa była częściowo już w majtach. 

Po powrocie do domu Junior nadawał się do umycia pod ciśnieniem, a my marzyliśmy o czymś zdecydowanie mocniejszym niż kieliszek wina. 

Następnego dnia Małż ze Szkarłupniem złożyli model samolotu z dykty ze śmigłem na gumce, wyszli na dwór, nakręcili śmigło, puścili samolocik, który po krótkim acz spektakularnym locie po prostu, hmmm, pierdalnął w drzewo. A ściślej mówiąc, niestety, jakkolwiek politycznie to zabrzmi - w brzozę. 

A niedługo potem w galerii przy dworcu runął dach...

Poznań Shitty Center w pełnej krasie :D

sobota, 9 sierpnia 2014

z dedykacją:)

- Mami, wiesz z kim ja się ożenię? 
- Nie. 
- Z ciocią Anetą*. 
- Hmm, to trochę się spóźniłeś, bo wujek Maciej* w zeszłym tygodniu ożenił się z ciocią Anetą. Nawet szalałeś na ich weselu. 
- A niech to, czy ja zawsze muszę mieć pecha?!


* imiona, na potrzeby bloga nie zostały zmienione:D

poniedziałek, 14 lipca 2014

Bo.

Kiedy Mał-żona wraca do domu, to krzyczy. Bo w kuchni nie posprzątane. Bo od rana łóżko nie pościelone. Bo kolacja nie zrobiona. Bo lekarstwa nie podane. Bo schody zakurzone. Bo pranie nie wywieszone. Bo zabawki porozrzucane. Bo żarówka nie wymieniona. Bo nie ma siły. Bo ma nadgodziny. Bo zamiast tylko chodzić na staż, biega do szpitala a potem do pracy i w 3 godziny nadrabia 8. Bo głowa pęka w szwach. Bo żołądek się buntuje. Bo nie pamięta kiedy ostatnio wsiadła na rower. Bo benzyna podrożała. Bo spiesząc się rano do pracy wgłobiła kawałek drzwi auta na wrednym murku. Bo wychodzi z siebie i staje obok. Bo rozkłada ją betonowy NFZ. Bo znów zabrała pracę do domu. Bo ma ochotę rzucić talerzem. Bo tak.

Ale w wolnej chwili, przy chandrze, pomiędzy pacjentami, na światłach, w kolejce do kasy, w chwili spokoju- bierze do ręki swój smartfon, przegląda galerię zdjęć i uśmiecha się do swoich chłopaków. Do chłopaków robiących miny, pluskających się w morzu, roześmianych, usmarowanych w piasku, soku z wiśni, z piłką, na hulajnodze, śpiących, skaczących. Wcinających rogaliki, pijących espresso i kawkę zbożową.
Po prostu patrzy. Patrzy i też się do nich uśmiecha.

I wtedy akumulatory się ładują.

Bo to świat Mał-żony. Bo jest od tych dwóch facetów uzależniona. Bo nie ma na to leku. 

niedziela, 4 maja 2014

Long way at 6 a.m.

Sobota. 3 maja. Godzina 06:21. Rano. Potomek szarpie mnie za rękaw. Otwieram pół lewego oka, na twarzy niemy krzyk o litość, myśli mordercze. Patrzę ja tą połową lewego oka, a Potomek w dzikim szale tworzenia, w fazie szczytowej aktywności rysunkowej, piszczy:
- Mami mami mami, zobacz co narysowałem!


Spojrzałam, przetrawiłam, zawiesiłam się nad tym spaghetti na kartce papieru i jedyne co mi przyszło do głowy brzmiało:
- Łot yz yt?

Potomek piszcząc jeszcze radośniej oznajmił:
- Mami, to jest nasza droga do ERŁOPY!


sobota, 26 kwietnia 2014

Zawsze.

Odeszła od nas w marcu. Zawsze walcząca,  zawsze silna. Z uśmiechem na twarzy każdego dnia. Zawsze perfekcyjna, zawsze idącą pod prąd,  zawsze mająca swoje zdanie. Zawsze działająca etycznie. Zawsze służąca pomocą,  radą.
Zawsze w czerwonych wysokich butach, zawsze w sukienkach lub bluzkach z dekoltem. Zawsze śliczna i naturalna. Zawsze w gronie znajomych i przyjaciół.
Od kiedy ją znałam,  zawsze w trakcie chemioterapii, zawsze z przerzutami, zawsze z bólem stawu biodrowego. I zawsze z dobrą miną do złej gry, pocieszająca nas że nie jest tak źle, że daje radę. Zawsze zachowująca dobry humor: gdy zaczęło być już naprawdę źle, martwiła się ze nie doczeka najnowszej premiery Harrego Pottera w kinach.
I zostawiła nas tak wcześnie,  w wieku 43 lat, walcząc do samego końca. Gotowa podpisać zgodę na eksperymentalne leczenie. Zawsze dzielna.
Nigdy Cię nie zapomnimy Marysiu.

Kiedy odeszłaś, Junior zapytał:
- A gdzie jest ciocia Marysia?
- Poszła do aniołków,  Kochanie.
- A kiedy do nas wróci...?

Angel

sobota, 1 marca 2014

Eksperyment

Lato 2013. Znużona dojazdami samochodem do pracy, Mał-żona postanowiła wypróbować rower. Miał to być rodzaj eksperymentu naukawego. Celem było zbadanie możliwości połączenia PKP z jednośladem. 

Naprawdę nie miałam pierwotnie zamiaru aby pisać tu o bezgranicznej głupocie, jednak życie serwuje nam pełno jej przykładów no i przeciez nie pozostanę wobec tego obojętna. 

Przejazd z domu na dworzec PKP w mojej wsi zajął mi 5 minut. Kupiłam bilet do miasta i zapytałam pro forma czy za rower coś płacę. Bilet mój kosztował 8zlotych. Przewóz roweru - drugie tyle... 

Kiedy pociąg podjechał, zrozumiałam że popełniłam błąd. Sama nie byłam w stanie otworzyć drzwi oraz nie byłam w stanie wrzucić roweru do środka. Konduktor w podskokach zdematerializował się. Gdyby nie pomoc jakiegoś starszego pana, który jako JEDYNY nadciągnął z odsieczą jak spod Wiednia, nie pojechałabym. 

Podróż ma trwała 20 minut. Było to o 20 za długo. Rower skutecznie tarasował przejście innym pasażerom, którzy wymieniali między sobą niewybredne komentarze. Czułam się fatalnie. Konduktor zwrócił mi uwagę, że rower powinnam wsadzić do specjalnego przedziału dla rowerów. Przyznałam rację, pytając gdzie taki przedział znajdę aby zaraz się tam przenieść. Konduktor wytłumaczył mi, że... takiego przedziału w tym pociągu NIE MA! 

Po dotarciu do miasta, na dworzec główny, chciałam wysiąść jako pierwsza aby odblokować ludzi którzy napierali za mną i aby im wygodniej się wysiadało. Obok mnie stała kobieta z wózkiem i z dwójką dzieci. Równie skutecznie tarasowała przejście. Ku memu ogromnemu zdziwieniu NIKT nas nie przepuścił. Wysiadłyśmy jako ostatnie, a ludzie wchodzili nam na plecy. W efekcie ja pomogłam wynieść jej wózek, ona mi rower. Znalazłyśmy sie na peronie 5, z którego wydostać się można tylko po schodach. Nie muszę dodawać, że nie ma na nich choćby równi pochyłej dla sprowadzenia wózka/roweru/bagażu itp. Jedynym wyjściem z sytuacji było przejście przez tory, jest tam bowiem takowe dla celów wewnętrznych. Strzeżone przez sokistów. Jak już wiemy z poprzedniego wpisu, cele wewnętrzne nie podlegają żadnej dyskusji. 

Ryzykując wlepienie mandatu, przebiegłyśmy przez to przejście wykorzystując chwilę nieuwagi straży. 

Przeprawa przez nieustannie przebudowywane miasto też wydłużyła mi czas dojazdu z dworca do pracy i w sumie zrobiło się 40 minut. Ale przejażdżka przez park w godzinach porannych troszkę osłodziła trudy.

Powrót. 

Kupiłam bilet płacąc znów jak za zboże, za siebie i za mój rower. Podeszłam do pociągu i zapytałam konduktora gdzie (i czy w ogóle) jest przedział do przewozu rowerów. Akurat ten przedział był obok mnie. Konduktor stał i patrzył z drwiącym uśmiechem jak szamoczę się z rowerem. 

Przedział dla rowerów okazał się być przestrzenią ZAŁADOWANĄ osobami po spożyciu lub w trakcie spożywania piwa. W powietrzu unosił się zapach przetrawionego piwa. "Zaparkowałam" pojazd i uciekłam na korytarz aby przeżyć. Gdy pociąg ruszył, kilkakrotnie biegałam łapać rower, który wskutek jazdy chyba po tragicznie "wybrzuszonych" torach co chwilę przewracał się wzbudzając żywe zainteresowanie panów po spożyciu. 

Przy wysiadaniu jedyną osobą, która pomogła mi, był nastoletni chłopak. Oczywiście został wyśmiany przez pijaków rzucających różne podteksty. Myślę, że następnym razem już się niestety zastanowi zanim komuś pomoże.

Zdarzyło mi się jeszcze dwa razy powtórzyć ten sam eksperyment. Za każdym razem było podobnie. Któregoś dnia zostałam jeszcze zmoczona niebotyczną ilością deszczu, ponieważ na świeżo oddanym do użytku zadaszonym peronie... przeciekał dach. Woda lała się strumieniami po ścianach zalewając peron, a w przejściu podziemnym płynęła wartko rzeka deszczówki. 

Podsumowując. Chciałam zaoszczędzić czas i pieniądze oraz wsadzić do mojej codzienności trochę ruchu. Za bilety w jednym dniu zapłaciłam w sumie około 30 złotych. Podróż z domu do pracy zajęła mi 40 minut i tyle samo z pracy do domu. 

Samochodem jadę 35 do 45 minut, w zależności od korków w mieście i zamkniętych przejazdów kolejowych po drodze. Średnio zużywam paliwa za około 25 złotych. 

I zdecydowanie mniej denerwuję się za kierownicą auta. 

Rozważamy z Małżem emigrację. Nie z powodu samego roweru oczywiście. Ale tęsknimy za normalnością.

wtorek, 25 lutego 2014

KNOCK-OUT

Musiałam się pofatygować do WCZP. Wielkopolskie Centrum Zdrowia Publicznego. Analiza nazwy: Wielkopolskie - bo w Poznaniu. Centrum - to chyba zbyt szumne słowo, ale spece od PR pewnie uznali że tak powinno być. Zdrowie - fakt, trzeba je tam mieć. Publiczne - publicznie trzeba się wstrzymać przed rzucaniem mięsem.

Otóż musiałam w końcu dokonać korekty nazwiska mego w karcie specjalizacyjnej, bo wyższe instancje zaraz poddadzą w wątpliwość czy ja to ja i czy to aby na pewno moja karta specjalizacyjna i czy aby się nie podszywam niecnie pod kogoś. Ponieważ Małż w gratisie dał mi drugie nazwisko, więc jakoś do tej pory nie było problemu z identyfikacją, no ale śmiem wątpić czy bym się "prześlizgnęła" jeszcze te 3 lata bez stosownej adnotacji w tejże karcie. Organem władnym i jedynym godnym dokonania tej zmiany jest właśnie WCZP. Grrr.

Próba nr 1.
Wtoczyłam się pieszo na 4 piętro. Godzina 15:00. Napotkałam pytający wzrok pani "nie-wiem-czym-się-zajmującej" i już wiedziałam. Przecież SŁUŻBA ZDROWIA pracuje do 14:35. O naiwności ma! Przecież organ zajmujący się sprawami TYPOWO LEKARSKIMI nie może naturalnie pracować do 15:00 czy 16:00, tylko musi kończyć pracę dokładnie o 14:35 jak każdy lekarz. Szanse na dotarcie na czas - zerowe.

Próba nr 2.
Poniedziałek, godzina 09:45. Karteczka na drzwiach: "Dziś wyjątkowo nieczynne".

Przed próbą nr trzy przejrzałam dwadzieścia razy dokumenty czy aby na pewno wszystko mam, splunęłam przez lewe ramię, odpukałam w drewno bez farby, Małż zapodał kopniaka na szczęście. I podjęłam wyzwanie...

Próba nr 3.
4 piętro. 3 niewiasty za biurkiem. Bez kolejki. Zbyt piękne by mogło być prawdziwe. Pytam ja się, co niewiasta nr 3 ode mnie potrzebuje. Kartę specjalizacyjną, akt małżeństwa i podanie. Zakrztusiłam się. Jakie podanie?? Podanie o dopisanie drugiego nazwiska w karcie specjalizacyjnej?? W akcie rozpaczy pytam czy to podanie jest rozpatrywane na posiedzeniu komisji do spraw zmian nazwiska i po jakim czasie mogę się ubiegać o odbiór dokumentu. Niewiasta nr 3 spojrzała na mnie wzrokiem mówiącym jasno: idiotka. I poinformowała mnie z wyższością, że wpisu dokonuje się od ręki, ale podanie być musi.
Ok, proszę o kartkę papieru, coby nabazgrolić pismem lekarskim owe pismo i mieć już to z głowy.
Niewiasta nr trzy pyta: A akt małżeństwa? No mam. Dobrze, to poproszę ksero aktu.
No ksera aktu, choćbyś mnie poćwiartowała, to nie mam. Mówię, że do wglądu tylko. Niet. Musi być ksero.
Słabszym jeszcze głosem pytam gdzie mogę zrobić ksero. Nigdzie, bo tu nie ma...

Wzrok kota ze Shreka... To nic dziś nie załatwię...?
NIE!
Do widzenia.

Między III a II piętrem odzyskałam sponiewieraną godność i chyżo wróciłam do jaskini lwa. Mówię do niewiasty nr 3: Proszę mi zrobić to ksero, w końcu co jak co ale WIELKOPOLSKIE CENTRUM Zdrowia Publicznego przecież musi mieć ksero. Zapłacę Pani za tą jedną kartkę.

Niewiasta nr 3: Niestety, to jest ksero do użytku wewnętrznego i nie mamy cennika.

KNOCK-OUT, matrix, kosmos i paranoja. I zasmażka.

Zadzwoniłam do Małża i wylałam na niego szambo za to, że musiałam zmieniać nazwisko. Na kocią łapę byłoby łatwiej.

"Urodziłam się aniołem, ale kiedy życie poszarpało mi skrzydła, zaczęłam latać na miotle" *

Doktor w życiu. Czyli że będzie holistyczne podejście do tematu;) I jak to w życiu - słodkogorzko. Będzie o  przewrotności życia, o wzlotach i upadkach, o skrzydłach, miotłach, pracy, domu. O żonie, matce, córce, lekarce, babeczce, której licznik niedawno przeskoczył i rozpoczął kolejną dziesiątkę. I dlatego właśnie chcę przelewać na ekran w sposób nieuporządkowany luźne myśli, spostrzeżenia, cytaty, chwile szczęścia, słabości i historie dnia codziennego. Dziecięcy punkt widzenia. Mądrości objawione i głupotę bezdenną. Paradoksy, paranoje, matriksy, kosmosy i masakry. Prosto między oczy.

Parafrazując slogan pewnej stacji radiowej: Jedyną stałą rzeczą w życiu są ciągłe zmiany. Zmiany tworzą Doktora w Życiu. Taki must be.


A więc niech żyje bal!!!! :)


* cytat z portalu społecznościowego, w subtelnej modyfikacji mej.