niedziela, 5 października 2014

model

Piątkowe popołudnie zimą. Mał-żona marzy o powrocie do domu i spokojnym wieczorze z kieliszkiem wina po relaksującej kąpieli. Małż ma inne plany. Nie wiedzieć czemu stwierdził, że właśnie w owe piątkowe popołudnie Junior MUSI stać się posiadaczem modelu samolotu do sklejenia. Sic! Przytargał Potomka pociągiem do miasta stołecznego w wielkopolskiem i obwieścił, że będą w największym sklepie z zabawkami w nowopowstałej naonczas galerii na dworcu. Czyli że ja mam kończyć mój arbajt i się do nich przeflancować. Do tej galerii od początku już miałam dość ambiwalnetny stosunek i nie zapałałam zachwytem po pierwszej wizycie tamże, no ale cóż. Małż każe, Mał-żona musi.

Oczywistym było, że nie było zasięgu telefonicznego w tym molochu, więc przez pół godziny szukaliśmy się pomiędzy zabawkami. Najpierw znalazłam Juniora, wpół przytomnego z emocji, przed regałem pełnym przenajobrzydliwszych dino-broncho-pterygo-steko-rzygo-zaurów, tuż obok regału z 20-oma najróżniejszymi figurkami Maxa Steel'a o urodzie podobnej do owych rzygo-zaurów. Oczywiście piszczał, że on to musi mieć i w ogóle jak nie to będzie ryczał. Doprowadziłam Juniora do stanu używalności, przeczyściłam w mózgu, przetarłam klineksem i ruszyłam na poszukiwanie Małża, ciągnąc za sobą chlipiącego Szkarłupnia, na plecach mając tygodniowy bagaż z arbajtu i codzienną walkę z betonowym enefzet, a na nogach niemałe botki na obcasie. Małża zlokalizowałam szybko, głupia gęś nie jestem, wystarczyło zlokalizować modele do sklejania. Stan emocjonalny Małża był tożsamy ze stanem Juniora przed rzygozaurem. Małż począł tłumaczyć, jakie to żywe zainteresowanie wykazuje 4-letni Potomek modelami samolotów do sklejania i że ten właśnie koniecznie model muszą nabyć drogą kupna. Co mogło to mi opadło, model kosztował bowiem 150zł, więc uświadomiłam Małża że sufit mu na łeb spadł i że na pierwszy raz - skoro twierdzi że Potomek bez modelu dalej żyć nie może - najzupełniej wystarczy IM model spitfire'a ze sklejki za 20zł, też do samodzielnego złożenia. Tak samo pierdyknie w drzewo, więc 130zł zostanie w kieszeni:D 

Jakimś cudem podziałało. Nabyliśmy model i wielce uradowani, z chlipiącym Potomkiem pod moją pachą bez maksa stila pod jego pachą i ze spitfire'em pod małżową pachą wyruszyliśmy w poszukiwaniu miejsca gdzie można coś zjeść. Ale najpierw ofkors siku! Now, natychmiast. Tu i teraz. No to ja lecę z Potomkiem (Małż był mało przydatny, bo przeżywał samolot z dykty) 5 km w jedną stronę, aby tuż przed WC usłyszeć cieniutki głosik "Mami, już nie musimy się spieszyć, już zrobiłem..." Więc spacerowym już kroczkiem dotarliśmy do wc, rozwiewając po drodze wątpliwości Potomka czy do damskiej czy do męskiej, a ponieważ mikcja już nastąpiła, zatem upchałam w potomkowe majtochy chusteczki higieniczne - bo to zima była, i udaliśmy się 5km w drogę powrotną, do pozostawionego przy jakiejś witrynie Małża. Z samolotem. Dalej przemierzyliśmy chyba z 10km korytarzami szukając czegoś zjadliwego, chusteczki w majtach Potomka sprawiły że Potomek odzyskał głos i darł się że głodny, jednocześnie negował każdą kolejną propozycję, w końcu w akcie desperacji wybór padł na jedną z sieciówek. Zamówiliśmy dwa dania dla nas + porcję dziecięcą no i sok. Szkarłupień po dwóch kęsach stwierdził, że już się najadł, zamaszystym ruchem sięgnął po sok, wylewając zawartość szklanki na siebie. Oczywiście darł się że mokro, że zimno (bo to zima była) i że pić mu się chce, i że my niedobrzy bo mu żałujemy. Trzeba było zwinąć się z lokalu przed kolejną akcją szkarłupniową i poszukać jakiegoś sklepu z koszulkami w rozmiarze juniorowym, bo to zima była. A droga do domu jeszcze spora. Kolejne 5km dalej objawił się nam sklep z ciuchami, koszulki naturalmente od 50zł wzwyż, Szkarłupień odzyskał na nowo rezon i zaczął wybrzydzać, od razu został wyprostowany, no i z koszulką wybraną stanęłam do kasy. Niezwykle irytującym było to, że kolejka była przede mną i za mną do kasy spora, obsługa poruszała się w tempie żółwia po środkach nasennych, a w powietrzu wisiał kolejny cymes. Szarpanie za mój rękaw przez Potomka i cichutkie, ale jakże przeszywające powietrze i mój wyostrzony na niektóre słowa słuch: "Mami, kupkę mi się chce". Sytuacja była - można rzec - nomen omen gówniana. Ok, jam z Wielkopolski, zatem pozbierałam myśli, oszacowałam wszystkie możliwości i zadzwoniłam do Małża. Ale nie mogło być tak pięknie, no bo przecież zasięgu nie było. Co 20 słowo wykrzyczane do telefonu zostało przekazane do odbiorcy, o kupie zdążyła już się dowiedzieć cała kolejka OPRÓCZ Małża, Junior zmieniał kolory z zielonego na blady potem czerwony i niebieski, a ja pertraktowałam z kolejkowiczami, którzy na szczęście zrozumieli powagę sytuacji i przepuścili nas celem uiszczenia opłaty za suchą koszulkę w kolorze navy. Następnie dobiegliśmy do znanego już nam wc, przed drzwiami podpadło mi to że Potomek dziwnie się rozluźnił, powód jednakowoż był prozaiczny i jakże oczywisty - kupa była częściowo już w majtach. 

Po powrocie do domu Junior nadawał się do umycia pod ciśnieniem, a my marzyliśmy o czymś zdecydowanie mocniejszym niż kieliszek wina. 

Następnego dnia Małż ze Szkarłupniem złożyli model samolotu z dykty ze śmigłem na gumce, wyszli na dwór, nakręcili śmigło, puścili samolocik, który po krótkim acz spektakularnym locie po prostu, hmmm, pierdalnął w drzewo. A ściślej mówiąc, niestety, jakkolwiek politycznie to zabrzmi - w brzozę. 

A niedługo potem w galerii przy dworcu runął dach...

Poznań Shitty Center w pełnej krasie :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz