wtorek, 3 kwietnia 2018

Geograficznie

Myśli jak Niagara, wkurzenie jak Czomolungma, depresja jak Rów Mariański, tempo życia jak na torze w Monte Carlo, ostrość słów jak iglica Empire State Building, poziom łagodności jak u rozjuszonego byka na corridzie, delikatność młota pneumatycznego, charakter jak ołów, temperament niczym wynalazek Nobla, kolce jak u kaktusa... Przychodzę ja do domu, a moje dziecko zamiata mnie słowami:
- Mama czy Ty musisz krzyczeć przy ludziach?

sobota, 10 lutego 2018

Finezjo-kinezjo-taping


Co robi fizjoterapeuta z lusterkiem samochodowym po tym jak żona nie zauważyła drzewa?
Stosuje... taping!😎🏃👷🙌



środa, 24 stycznia 2018

Ścianka

Oglądamy z Małżem wieczorem program, w którym "celebrytka" pokazuje szafę pełną butów. "Celebrytka" mówi, że gdy raz zapozuje w jednej parze szpilek na ściance to już nie może drugi raz się w tych samych butach pokazać, już się nie nadają. W związku z czym kupuje znów kolejne (rzecz jasna, w szafie same Jimmy Choo, Louboutin, Blahnik, itp) Małż patrzy na mnie, przeciera oczy ze zdumienia i z wyrazem najwyższego zniesmaczenia mówi:
- To ona w tych szpilach WCHODZI NA ŚCIANKĘ WSPINACZKOWĄ?!

No co zrobisz, jak masz "Y" w kariotypie... Nie wydłubiesz..

piątek, 19 grudnia 2014

positive vibrations

Niedawno mieliśmy okazję brać udział w niezwykle ciekawym wydarzeniu. Wraz z chłopakami z Audiofeels nagraliśmy świąteczny utwór, bawiąc się przy tym wprost wybornie! ;) dużo śmiechu było i jeszcze więcej grzanego wina (za dużo!) :D 

Ladies and gentlemen, here is the Voice of Genesis :)

www.youtube.com/watch?v=P3-8SWNfEPY

sobota, 6 grudnia 2014

Nać

Dawno dawno temu, za siedmioma górami,  za siedmioma lasami, w czasach mego dzieciństwa - miałam Dziadków. Starsi oni mocno już byli gdy ja się na świecie pojawiłam, więc tym samym krótko ich miałam. Kiedy stałam się istotą bardziej rozumną i najbardziej można byłoby skorzystać z ich mądrości, to ich już nie było.
Z tej przeżytej bardziej świadomie części życia pamiętam to, że wymagali potem już ciągłej opieki i siłą rzeczy kontakt był z nimi już utrudniony. Oprócz zajmującej się nimi rodziny potrzebna była dodatkowa osoba. 
W któreś wakacje pojawiła się świeżo upieczona studentka prawa, która przed podjeciem studiów w Poznaniu chciała troszkę grosza zarobić. Agnieszka była osobą z polecenia, bardzo miłą i skromną dziewczyną. Pochodziła spod Jarocina. Ja wówczas byłam na etapie zabawy w sklep, organizowania sobie zajęć na schodach w domu Dziadków (bo zawsze marzyłam o własnych schodach w domu) i każdego chciałam do moich pomysłów włączać. Spędzając wiele czasu z moją mamą u nich, namawiłam Agnieszkę na wspólne zabawy, gdzie ja sprzedawałam nać pietruszki i ziemniaki, a ona to kupowała. Musiała mieć dużo cierpliwości do mnie i moich idei ;)

A studentką była ni mniej ni więcej tylko Agnieszka Pachciarz.

Agnieszka Pachciarz kupowała ode mnie za fikcyjne pieniądze (wycięte z papieru) nać pietruszki w wymyślonym na poczekaniu warzywniaku, utworzonym na półpiętrze domu moich Dziadków :D

sobota, 15 listopada 2014

rzecz o zupie

Wszem i wobec już wiadomo, że ja zup gotować nie lubię. Nie lubię i nie umiem. Tzn tak twierdzę, że nie umiem. Z jedzeniem przeze mnie zup też podobnie - nie ma, to nie jem. Brak zup w niczym mi nie przeszkadza. W domu mam dwóch pożeraczy zup więc sprawa to śliska jest. Od zawsze najlepsze zupy pod słońcem gotuje moja Mama i nigdy nie próbowałam odebrać jej podium. Toteż nie protestuję, gdy zupy dla nas gotuje Mama, chłopcy pożerają, no to i ja czasem jakąś wysiorbię. Mam kilka ulubionych i to mi wystarcza. 

Potomek za zupę dałby się pokroić. Swój bunt związany z brakiem stałej dostawy zupy w domu wyraża w nader wyrafinowany sposób. Oznajmia komu się da, że mami zup gotować nie umie a to przecież takie proste. Doszło nawet do tego, że w akcie desperacji rzekł raz do mnie trzymając się pod boki: "Mami, biezesz garnek, wlewas wodę, wrzucasz mienso, jazyny i gotowe!" 

Nie przekonał mnie :D Co więcej, pod naciskiem stałam się jeszcze bardziej oporna. 

Sprawa dotarła do teściów. Zaczęłam dostawać roboty kuchenne, przepisy na żurek, pogadanki na temat. Bez skutku. W akcie desperacji Potomek przez 3 tygodnie będąc u dziadków na wakacjach jadał zupy 3 razy dziennie. O czym mi skrzętnie każdy po kolei uprzejmnie donosił. 

W końcu mader yn loł przyjechała, przywiozła ze Śląska składniki na żurek (zakwas w butelce, marchewkę, pietruszkę, kiełbasę, ziemniaki, tonę majeranku, sól, pieprz - na mój pytający wzrok odpowiedziała "nie wiedziałam czy będziesz miała w domu...") i podjęła próbę edukacji. Znów daremnie. Półtora roku później misja zupa doczekała się reaktywacji, tym razem okazało się, że ja z tej misji jestem wykluczona, a uczyć się miał Małż :D Jakiż on był przeszczęśliwy! :D Ponieważ zanosiło się na długie szkolenie, postanowiłam opuścić kursanta i nauczyciela i udałam się na zakupy. Wróciłam po 3 godzinach sądząc, że już będzie zupa na stole, toteż ogromne było moje zdziwienie gdy się okazało, że zupa dopiero się tworzy ale już są jej hektolitry, kuchnia przypomina pole bitwy, ilość obierek od warzyw powala na kolana, a Małż z jedynym w swoim rodzaju niezapomnianym wyrazem twarzy nerwowo kręci się między kuchenką a robotem kuchennym obierając i szatkując kolejne warzywa, plamiąc sokiem warzywnym dziewiczy biały robot kuchenny. Rozbawiona byłam. Ponieważ jam ta synowa leniwa i do tego pyskata, co to miewa własne zdanie, zapytałam czy nie prościej byłoby kupić mrożoną włoszczyznę pokrojoną w słupki i jednym ruchem wrzucić to do gara. Lodowaty wzrok zrobił ze mnie mrożonkę, więc wycofałam się z MOJEJ kuchni i polazłam myć schody. Bo to sobota była. A w sobotę się myje schody. I gotuje zupę. Jarzynową. Dla armii. Coś jeszcze usłyszałam o pokorze, bo druga prawie-synowa taka cicha i pokorna jest. Zawsze się wtedy pocieszam, że może ta pokora bierze się z tego, że ona ani słowa po polsku nie umie, no ale nie wiem, nie wiem.. :D 

Dziś na targu kupiłam dynię. I tu muszę dodać, że robiona przeze mnie zupa dyniowa (TAK! Czasem naprawdę gotuję zupę, gdy mam składniki, które mnie inspirują! I gdy otrzymuję aksamitny gęsty krem w kolorach ochry/szafranu) jest rewelacyjna i robi furorę za każdym razem. Przygotowanie tej zupy jest proste jak budowa cepa, najtrudniej w tym wszystkim jest obrać dynię. Więc po prostu wróciłam do domu i ugotowałam zupę. 

Potomek wysiorbał dwa talerze i na kolację trzeci, po czy zakomunikował uszczęśliwiony wszem i wobec:

"Tatuś, mami sama ugotowała po raz pierwszy w życiu ZUPĘ!"

Rozważam wysłanie zupy na Śląsk ;)




niedziela, 5 października 2014

model

Piątkowe popołudnie zimą. Mał-żona marzy o powrocie do domu i spokojnym wieczorze z kieliszkiem wina po relaksującej kąpieli. Małż ma inne plany. Nie wiedzieć czemu stwierdził, że właśnie w owe piątkowe popołudnie Junior MUSI stać się posiadaczem modelu samolotu do sklejenia. Sic! Przytargał Potomka pociągiem do miasta stołecznego w wielkopolskiem i obwieścił, że będą w największym sklepie z zabawkami w nowopowstałej naonczas galerii na dworcu. Czyli że ja mam kończyć mój arbajt i się do nich przeflancować. Do tej galerii od początku już miałam dość ambiwalnetny stosunek i nie zapałałam zachwytem po pierwszej wizycie tamże, no ale cóż. Małż każe, Mał-żona musi.

Oczywistym było, że nie było zasięgu telefonicznego w tym molochu, więc przez pół godziny szukaliśmy się pomiędzy zabawkami. Najpierw znalazłam Juniora, wpół przytomnego z emocji, przed regałem pełnym przenajobrzydliwszych dino-broncho-pterygo-steko-rzygo-zaurów, tuż obok regału z 20-oma najróżniejszymi figurkami Maxa Steel'a o urodzie podobnej do owych rzygo-zaurów. Oczywiście piszczał, że on to musi mieć i w ogóle jak nie to będzie ryczał. Doprowadziłam Juniora do stanu używalności, przeczyściłam w mózgu, przetarłam klineksem i ruszyłam na poszukiwanie Małża, ciągnąc za sobą chlipiącego Szkarłupnia, na plecach mając tygodniowy bagaż z arbajtu i codzienną walkę z betonowym enefzet, a na nogach niemałe botki na obcasie. Małża zlokalizowałam szybko, głupia gęś nie jestem, wystarczyło zlokalizować modele do sklejania. Stan emocjonalny Małża był tożsamy ze stanem Juniora przed rzygozaurem. Małż począł tłumaczyć, jakie to żywe zainteresowanie wykazuje 4-letni Potomek modelami samolotów do sklejania i że ten właśnie koniecznie model muszą nabyć drogą kupna. Co mogło to mi opadło, model kosztował bowiem 150zł, więc uświadomiłam Małża że sufit mu na łeb spadł i że na pierwszy raz - skoro twierdzi że Potomek bez modelu dalej żyć nie może - najzupełniej wystarczy IM model spitfire'a ze sklejki za 20zł, też do samodzielnego złożenia. Tak samo pierdyknie w drzewo, więc 130zł zostanie w kieszeni:D 

Jakimś cudem podziałało. Nabyliśmy model i wielce uradowani, z chlipiącym Potomkiem pod moją pachą bez maksa stila pod jego pachą i ze spitfire'em pod małżową pachą wyruszyliśmy w poszukiwaniu miejsca gdzie można coś zjeść. Ale najpierw ofkors siku! Now, natychmiast. Tu i teraz. No to ja lecę z Potomkiem (Małż był mało przydatny, bo przeżywał samolot z dykty) 5 km w jedną stronę, aby tuż przed WC usłyszeć cieniutki głosik "Mami, już nie musimy się spieszyć, już zrobiłem..." Więc spacerowym już kroczkiem dotarliśmy do wc, rozwiewając po drodze wątpliwości Potomka czy do damskiej czy do męskiej, a ponieważ mikcja już nastąpiła, zatem upchałam w potomkowe majtochy chusteczki higieniczne - bo to zima była, i udaliśmy się 5km w drogę powrotną, do pozostawionego przy jakiejś witrynie Małża. Z samolotem. Dalej przemierzyliśmy chyba z 10km korytarzami szukając czegoś zjadliwego, chusteczki w majtach Potomka sprawiły że Potomek odzyskał głos i darł się że głodny, jednocześnie negował każdą kolejną propozycję, w końcu w akcie desperacji wybór padł na jedną z sieciówek. Zamówiliśmy dwa dania dla nas + porcję dziecięcą no i sok. Szkarłupień po dwóch kęsach stwierdził, że już się najadł, zamaszystym ruchem sięgnął po sok, wylewając zawartość szklanki na siebie. Oczywiście darł się że mokro, że zimno (bo to zima była) i że pić mu się chce, i że my niedobrzy bo mu żałujemy. Trzeba było zwinąć się z lokalu przed kolejną akcją szkarłupniową i poszukać jakiegoś sklepu z koszulkami w rozmiarze juniorowym, bo to zima była. A droga do domu jeszcze spora. Kolejne 5km dalej objawił się nam sklep z ciuchami, koszulki naturalmente od 50zł wzwyż, Szkarłupień odzyskał na nowo rezon i zaczął wybrzydzać, od razu został wyprostowany, no i z koszulką wybraną stanęłam do kasy. Niezwykle irytującym było to, że kolejka była przede mną i za mną do kasy spora, obsługa poruszała się w tempie żółwia po środkach nasennych, a w powietrzu wisiał kolejny cymes. Szarpanie za mój rękaw przez Potomka i cichutkie, ale jakże przeszywające powietrze i mój wyostrzony na niektóre słowa słuch: "Mami, kupkę mi się chce". Sytuacja była - można rzec - nomen omen gówniana. Ok, jam z Wielkopolski, zatem pozbierałam myśli, oszacowałam wszystkie możliwości i zadzwoniłam do Małża. Ale nie mogło być tak pięknie, no bo przecież zasięgu nie było. Co 20 słowo wykrzyczane do telefonu zostało przekazane do odbiorcy, o kupie zdążyła już się dowiedzieć cała kolejka OPRÓCZ Małża, Junior zmieniał kolory z zielonego na blady potem czerwony i niebieski, a ja pertraktowałam z kolejkowiczami, którzy na szczęście zrozumieli powagę sytuacji i przepuścili nas celem uiszczenia opłaty za suchą koszulkę w kolorze navy. Następnie dobiegliśmy do znanego już nam wc, przed drzwiami podpadło mi to że Potomek dziwnie się rozluźnił, powód jednakowoż był prozaiczny i jakże oczywisty - kupa była częściowo już w majtach. 

Po powrocie do domu Junior nadawał się do umycia pod ciśnieniem, a my marzyliśmy o czymś zdecydowanie mocniejszym niż kieliszek wina. 

Następnego dnia Małż ze Szkarłupniem złożyli model samolotu z dykty ze śmigłem na gumce, wyszli na dwór, nakręcili śmigło, puścili samolocik, który po krótkim acz spektakularnym locie po prostu, hmmm, pierdalnął w drzewo. A ściślej mówiąc, niestety, jakkolwiek politycznie to zabrzmi - w brzozę. 

A niedługo potem w galerii przy dworcu runął dach...

Poznań Shitty Center w pełnej krasie :D